… i z sensem dlatego też za zgodą autorki publikujemy w całości odczucia naszej sulechowskiej poetki Elżbiety A. Kuna- Kwiecińskiej.
Wczoraj, po tygodniowym siedzeniu w chałupie i ostrożności przez wzgląd na koronawirus musiałam wyjść na powietrze by nie dostać „kuku na muniu” i nie wylądować w psychiatryku. Pobrałam kasę z automatu PKO w Sulechowie (oczywiście w rękawiczkach) i udałam się w drogę powrotną do domu. Kiedy byłam w pobliżu ratusza, a działo się to około 19.00 drzwi były otwarte. Oczywiście nie dla klientów. Pracownicy załatwiali ważne sprawy dla lokalnego społeczeństwa. Wiadomo, w takich chwilach muszą być co niektórzy na straży porządku i czuwać nad dobrem lokalnej społeczności. Rozpoznana przez jednego ze starszych panów jako osoba, która robi reportaże o sulechowianach zostałam zapytana:
– Czy mogłaby pani napisać coś na temat koronawirusa w Sulechowie, bo ludzie robią syf w mieście.
– Co znaczy syf ?– zapytałam.
– Chodzi o to, że nie przestrzegają higieny i sanepid za nimi nie nadąża.
– Nie jestem w stanie zrobić reportażu – odrzekłam. Robienie wywiadów w obecnym czasie brzmi jak absurd, ale mogę zrobić felieton.
Pożegnałam się z mężczyzną skinieniem głowy.
Na ulicy Łukasiewicza zastaje mnie taka oto sytuacja:
Dwóch policjantów stoi przed drzwiami „kogoś tam” i prosi o wpuszczenie do mieszkania. Okazuje się , iż właściciel naruszył prawo. Nie zastosował się do zasad kwarantanny po przybyciu z zagranicy i tym samym zagraża życiu innych.
Zmierzałam do domu. Już miałam minąć „Aldi”, ale uzmysłowiłam sobie, iż muszę zaopatrzyć mamę (sędziwą wiekiem kobietę) w produkty, które są jej niezbędne do życia. Wchodzę do marketu. Przez megafon płynie ogłoszenie: Proszę zakładać rękawiczki. Tak też czynię.
I co udaje mi się zaobserwować w trakcie „wędrówki” po sklepie?
Jakiś „baran” bez rękawic – który ma najwyraźniej tyle wspólnego z wiedzą co konik polny z łańcuchem śniegowym – maca chleb i bułki gołymi dłońmi. Jego pazury są bardziej czarne od czarnoziemu. Patrzę na to i szlag mnie trafia, że kogoś takiego można w ogóle wpuścić do jakiejkolwiek instytucji w „dobie” koronawirusa. Odchodzę od pieczywa nie biorąc nic, idę w stronę warzyw. Pakuję do „swojej” bawełnianej torby wszystkie produkty żywnościowe, które potrzebuje moja rodzicielka. Stoję przed kasą i nie dowierzam. Kasjerka co prawda ma rękawiczki, ale te jednorazówki powinny być zmieniane przy każdym kliencie, a nie „raz na ruski rok”. Już teraz nawet nie trafia mnie szlag tylko jasna cholera. Boże! Krzyczę sama do siebie. Pani przy taśmie reaguje natychmiast:- Czy coś się stało?- Tak – odpowiadam. Mogłaby pani zmieniać to brudne „coś” co pani ma na dłoniach przynajmniej raz na pół godziny? Mój sarkazm nie może być lepszy niż w najśmieszniejszym kabarecie. – Nie! – słyszę. Reklamacje proszę składać do szefostwa firmy.
Kur… zapiał.
Płacę.
Ściągam profesjonalnie jednorazówki z rąk.
Wracam do domu, wyciągam zakupy z torby, myję je pod wodą w temperaturze, która pozwala zabić koronawirusa, ściągam czyste ubrania i wkładam je na chwilę pod gorący prysznic. Wiruję w automacie.
Dla niektórych ta cała procedura przezorności może brzmieć, a nawet brzmi jak obłęd… Lekceważenie problemu wróży „złe karty”. Włosi zlekceważyli problem kiedy było 60 przypadków śmiertelnych, więc teraz zbierają „żniwa”. Jest takie mądre przysłowie: Dopóki dzban wodę nosi, dopóty się ucho nie urwie.
Dodam od siebie w kontekście koronawirusa: Dopóki dzban wodę niesie, dopóty śmierć nie doścignie…
„Zostań w domu!”
„Nie narażaj” ani siebie, ani innych na rozprzestrzenianie się epidemii.
Tekst: Elżbieta A. Kuna- Kwiecińska